Stacja Czułość

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Niemal cztery lata temu usłyszałam, że mam złośliwego raka piersi. Zaczynam moje zapiski od tej suchej informacji, bo będą one nierozerwalnie z nią związane. Jeśli więc masz dosyć tematów około zdrowotnych, okołośmiertelnychi przesyt relacji osób, które zetknęły się z chorobą nowotworową, nie czytaj.

Zdecydowałam się spisywać  cyklicznie różne myśli i relacje z moich doświadczeń, bo w miejscu, w którym jestem dzisiaj spotykam każdego dnia kobiety, które chcą porozmawiać. Czasem potrzebują rady, informacji, czasem pomocy, ale najczęściej tylko i aż rozmowy z osobą, która ma za sobą podobne doświadczenie. Spróbuję więc podzielić się tym, czego doświadczyłam, co dostrzegłam, zrozumiałam, porzuciłam, czego spróbowałam… Może znajdziecie tu coś dla siebie.

Dlaczego Stacja Czułość? To nazwa fundacji, którą współtworzę, fundacji, która otacza opieką emocjonalną pacjentki onkologiczne. Nazwy mają znaczenie. Ta przyszła, kiedy słuchałam piosenki Renaty Przemyk, z pięknym, prostym tekstem, metaforą naszego życia: „Przecież to nie ty rozkładasz te tory. Nie masz na to wpływu gdzie ich koniec. Myślisz jestem Bóg wie jak wyjątkowy. Ale mylisz się”. Myślę sobie: może nie rozkładam torów, ale przecież są stacje! Wsiadam, wysiadam, przesiadam się. Docelowa, przypadkowa, pomyłkowa, przesiadkowa. Jeśli wysiądę na dobrej stacji, przynajmniej zmienię tory. A kto wie na jakie?

Czułość to uważność, miłość, zrozumienie, akceptacja i wybaczenie. Potrzebujemy jej dla siebie, dla innych, w relacji wzajemnej, każdego dnia, a w chorobie jej obecność jest szczególnie potrzebna.

Chcę wam powiedzieć, że w tym trudnym czasie choroby warto korzystać z każdego rodzaju pomocy. Nie mam tutaj na myśli kwestii materialnych, szukania sposobów sfinansowania leczenia, choć i takie możliwości są. Ważna jest przede wszystkim pomoc polegająca na wsparciu psychicznym i informacji.

Dbałość o własną psychikę jest oczywiście zawsze ważna, ale w czasie choroby kluczowa. Można powiedzieć, że choroba działa na różnych poziomach. Fizycznym – odczuwamy ból, poddajemy się wyczerpującej terapii, musimy się zmagać ze skutkami ubocznymi. Na poziomie emocji i naszej duchowości pojawia się lęk, zwątpienie, rozczarowanie, a często odrzucenie naszego ciała, jako wroga. Utrata takiego poczucia integralności samej siebie jest bardzo wyczerpująca. Do tego nie jesteśmy przecież samotnymi wyspami. Wokół są nasi bliscy, kochający i kochani, przerażeni . Często jest tak, że ta chora osoba pociesza całą rodzinę, to nie ona słyszy to zaklinające rzeczywistość, a jakże wkurzające w tej sytuacji: „wszystko będzie dobrze”. To ona przytula dzieci, męża, dzwoni do mamy i powtarza: „wszystko będzie dobrze”. Właśnie – wszystkie te poziomy choroby warto wesprzeć. Możemy wierzyć, że o kwestie medyczne zadba lekarz, ale my same także możemy je bardzo realnie wspomóc.

Wiele kobiet, które są w trakcie leczenia, nie rozmawia w ogóle ze swoimi lekarzami o znaczeniu jedzenia, diety, a jest to podstawowa wiedza. Bardzo rzadko słyszymy o tym, że nasze ciało jest niezwykle waleczne i jeśli jest właściwie, zdrowo odżywiane, pełnowartościową żywnością, ma odpowiednie paliwo, dzięki któremu zacznie dzieło autonaprawy. Nie trzeba poszukiwać magicznych specyfików, często podejrzanych, tylko po prostu pomyśleć o tym, co jemy i zmienić „paliwo”. Trzeba natychmiast odstawić cały cukier, nabiał, czy modyfikowaną, ciężką żywność. Jeść mniej, ale bardziej wartościowo: zielone, surowe warzywa, produkty fermentowane, czyli „żywą żywność”.  By organizm miał szansę zawalczyć, musimy wesprzeć mikrobiotę, czyli cały układ odpornościowy. Ech, zapewniam, że temat leczących właściwości jedzenia pojawiać się będzie w moich kolejnych zapiskach.

Kolejny poziom – emocje. Nie bójcie się korzystać z pomocy psychoonkologa. Wierzę, że pomoże wam oswoić nową rzeczywistość i zaproponuje działania, które będą dostosowane do waszych potrzeb. Na przykład w naszej Fundacji, Agata – psycholożka, stosuje elementy Terapii Simontona, opracowanej dla chorych na nowotwory. Efekty są naprawdę dobre.

Spotykamy w Fundacji różne kobiety. Niektóre bardzo zaopiekowane emocjonalnie, mają swojego psychoonkologia, ale przychodzą, bo chcą po prostu porozmawiać z kobietą po nowotworze, i wtedy rozmawiam z nimi ja. Słucham: Była operacja, wstawiono implant, a chwilę później okazało się, że jest dziewięć przerzutów. Kilkuletnie dzieci towarzyszą mamie. Czy sobie z tym radzę? Niezupełnie. To jest trudne. Włączają mi się ponownie pewne lęki, o których myślałam, że już ich nie mam. Postanowiłam jednak, że będę to robić dalej, bo czuję, że to ważne, bo rozmawiam, jako kobieta, która nie jest lekarzem, nie ma medycznego wykształcenia.  Przeszłam to samo, doświadczyłam, słuchałam opowieści pacjentek i dużo czytałam. Oto moja wiedza, bez certyfikatu.

 

Reklama