Szarpiąc moje cztery struny – czyli romans z muzykiem i skala uczuć prosto z piany Oceanu Indyjskiego

her-love-territory

Mauritius – państwo wyspiarskie położone w południowo-zachodniej części Oceanu Indyjskiego.

Gitara basowa – instrument strunowy szarpany, najczęściej elektryczny, z progami na gryfie.

Tak mówi zbiorowe źródło internetowej wszechwiedzy, czyli Wikipedia. Niestety nie znalazłam nic na temat połączenia tych dwóch powyższych definicji. Może dlatego, że rozwiązanie takiego równania po prostu nie istnieje. Jak dodać do tego jeszcze Paryż, jam session do rana i sceny największych europejskich festiwali muzycznych, to nie trzeba Nostradamusa, żeby przewidzieć spektakularne, acz fatalne zauroczenie. Zastanawiałam się, czy kraj pochodzenia ma w tej sytuacji jakiekolwiek znaczenie. Bo chyba muzyk to narodowość samoistna, a populacja muzyków, którzy niejednej z nas na pewno zawrócili w głowie, z powodzeniem mogłaby utworzyć swoje niezależne i autonomiczne państwo. 

Clement, Francuz maurytyjskiego pochodzenia, basista o komediowym usposobieniu, oczach marzyciela i dłoniach, które tworzyły melodie znajdujące drogę tam, gdzie nikt jeszcze nigdy nie dotarł. Mieszkał w Paryżu. Potrafił przygotować absolutnie obłędne spring rolls. Poznaliśmy się w Warszawie, w pracy (już szczęśliwie tam nie pracuję, dlatego mogę się do nadchodzących wydarzeń przyznać bez obaw), kiedy występował razem z zespołem z Wybrzeża Kości Słoniowej na jednym ze stołecznych festiwali muzyki świata. I chociaż ten dzień przewrotnie zakończyłam w ramionach perkusisty, to zanim to się stało, właśnie z Clementem przegadałam całą noc. I to nasza znajomość jak się okazało rokowała na całkiem ciekawy rozwój wydarzeń. Chociaż sprawy na początku rozwijały się na odległość, drogą elektroniczną, towarzyszyła im adrenalina, tajemnica, pasja i przede wszystkim rozmowy nawiązujące do tego, co najdelikatniejsze – do emocjonalnych strun, które wystarczy delikatnie musnąć, by wybrzmiały dźwiękiem. Potem były kolejne progi gryfu, spotkania w Warszawie, a potem był Paryż…

 
Reklama

Wynajmował parterowy dom w czymś na kształt kompleksu budynków zrzeszających miejscową bohemę. Rozmowy o sensie życia do rana z paryskimi wokalistami, kompozytorami, artystyczny rozgardiasz, ilość przyjętych płynów z procentami i zaciągniętych do płuc oparów namieszały mi w głowie.

Czyżby upragniona wizja zostania dziewczyną muzyka, częścią romantycznego cygańskiego taboru, była na wyciągnięcie ręki? Wreszcie będę żyła chwilą? Jeszcze bardziej niż zazwyczaj?  Wolałam zastanowić się nad tym rano, na trzeźwo.

Odrzuciłam natarczywe zaloty Clementa. Zdenerwowany faktem, że jego oczekiwania chwilowo rozminęły się z rzeczywistością obrócił się na bok, po czym zobaczyłam, jak wyciąga spod łóżka niezidentyfikowany obiekt.

Założył na twarz skomplikowaną aparaturę w formie maski z przewodami i kablami. Zamarłam.

Mam bezdechy senne – rzucił od niechcenia, po czym odwrócił się do mnie plecami i odpłynął. Leżałam w łóżku z Darthem Vaderem. I choć rytmiczne rzężący oddech mógł zahipnotyzować, to ja już tej nocy nie zasnęłam. Rano nie było romantycznej paryskiej dziupli wrażliwego muzyka tylko barak, z podłogą przykrytą warstwą okruchów, brudnych ubrań i łazienką, gdzie pod prysznicem straszył mnie olbrzymi pająk wychodzący z dziury w ścianie. Przerażająca aparatura profesjonalnie zwana protezą powietrzną wróciła pod łóżko. A razem z nią moja romantyczna wizja wspólnej artystycznej rzeczywistości, zasługującego co najmniej na scenariusz kolejnej produkcji Netflixa.

Dość raptownie, ale przejrzałam na oczy. Dotarło do mnie, że dźwięki moich strun były dla Clementa zazwyczaj miłym przerywnikiem w trasie, rozrywką w czasie nudy, remedium na spadającą po koncertach adrenalinę.

Ja natomiast za bardzo ceniłam swoje miejsce w świecie, aby dać się sprowadzić do takiej roli. Do roli jednego z progów na gryfie jego gitary basowej.  Zauważyłam, że największe zainteresowania wzbudzałam będąc daleko, będąc nieosiągalną. Chociaż filozofia pogoni za króliczkiem często jest przywoływana w prasie kobiecej czy internetowych poradnikach złamanych serc, to ja odważnie manifestuję, że poszukuję życia namacalnego, które nie jest podszyte grą pozorów.

Została mi z tej historii piękna iskra, którą wciąż pielęgnuję i która często wybrzmiewa we mnie najgłębszą z możliwych wibracji. Warto chociaż raz przeżyć taki romans. Odnaleźć swoje miejsce w skali dźwięków. Dopóki nam to pasuje rzecz jasna. Szczerze, transparentnie, bez ukrytych motywów.

Wyspy Oceanu Indyjskiego, Stary Kontynent, czy też inne strefy czasowe, to bez znaczenia, bo muzycy opowiadają historię. Są jak plemienna starszyzna, która przekazuje reszcie grupy mądrość pokoleń. Ta mądrość kryje się w dźwięku. Dźwięk jest z nami od zawsze. I kiedy siedziałam na paryskim patio, wdychałam zapach jaśminu i popijałam Sauvignon Blanc to świat na chwilę zamknął się w pięknym i ruchomym kadrze. I wtedy zrozumiałam, że bez względu na to, czy połączy nas z innymi ludźmi w życiu coś trwałego, czy też chwilowa fascynacja, to zawsze trzeba dać się jej ponieść.

Być blisko, być szczerym, nasiąkać ulotnością sytuacji, które tworzą melodię naszego życia.

 

 

Share this post

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

PROPONOWANE