Nie, nie żartuję. Nie jestem też bezwstydnicą.
Mieszkam w Cygańskiej dzielnicy w Barcelonie. Kiedy wychodzę na swój taras; z którego, gdy spojrzę lewo widzę góry, gdy w prawo, panoramę miasta, za którą połyskuje soczysto-błękitne morze; spotykam się niezmiennie z dźwiękami dochodzącymi z domów sąsiadów. Raz zabrzmi gitara, innym razem śpiewy gypsy-flamenco, do tego jeszcze nieodłączny element, tupanie i klaskanie. Tak, wszyscy tutaj tupią i klaszczą. Bez tego, flamenco nie istnieje.
Kiedy wychodzę na poranną kawę, mijam panów z małymi ptaszkami…
Taki tu zwyczaj. Tradycja taka. Rdzenni mieszkańcy, przechadzają się uliczkami z klatkami zamieszkiwanymi przez małe, kolorowe ptaszki. Spotykają się codziennie w punkcie widokowym naszej dzielnicy. Są tam młode matki z długimi szpono-tipsami o kruczoczarnych, nie raz blond-tlenionych włosach. Plotkują o życiu, podśpiewują tradycyjne piosenki, zerkając od czasu do czasu na popłakujące pociechy. Co jeszcze robią? Tupią i klaszczą, ale to już wiemy. Spotykają się również panowie, w różnym wieku – od nastolatka zaraz po mutacji po staruszków, którzy, choć skronie ich całkiem już siwe, nadal mają ten chłopięcy, zadziorny błysk w oczach. Wszyscy ci, przyciągający uwagę mężczyźni… godzinami …podziwiają nawzajem swoje małe ptaszki…
Często się nimi wymieniają, dyskutują o ich zaletach, dzielą metody wychowawcze i receptury na najlepsze ptasie jedzenie dla swych mikro-pociech.
Co jeszcze robią? Tupią i klaszczą. Oczywiście.
Nigdzie się nie śpieszą, donikąd nie idą. Tak po prostu…są w teraźniejszości, ciesząc się słońcem…
Na drzwiach okolicznych barów można czasem znaleźć znaczek – przekreślony na czerwono ptaszek tuż obok na czerwono przekreślonego psa. To znaczy, że gdy idziesz tam na południowe piwo, czy wino, musisz zostawić w domu swojego…małego ptaszka lub innego zwierzaka, a na piwo… na piwo lub inne napoje wyskokowe czas jest tutaj najwyższy już w okolicach godziny dwunastej.
Nie, nie ma tutaj zataczających się pijanych ludzi. Pije się od rana, ale potem jest siesta i potem…można znowu zacząć pić, ale nie na umór i poniewierkę. Tutaj pije się swobodnie, z muzyką i dobrą energią. Bary mają swoich stałych bywalców, można ich tu spotkać codziennie, niektórzy mieszkają tak od 50 lat, na tych samych barowych stołkach, z tym samym zestawem bebida y tapa, ba! Być może są tutaj już od poprzedniego wcielenia…
Barceloński, cygański świat jest pełen kolorów, dźwięków, czasem jest to krzyk, a czasem śpiew.
Zapytałam kiedyś swojego sąsiada, dlaczego tak krzyczy na swoją żonę. Odpowiedział zdziwiony, że jak się kocha, to się krzyczy, bo tutaj krzyk to pasja, pasja to namiętność, a namiętność to miłość…
Właśnie po to tu przyjechałam.
Nie, nie po to, żeby ktoś na mnie wrzeszczał!
Po tę namiętność, po tę muzykę i pełną paletę multi-kulturowych kolorów przyjechałam do Barcelony.
Ale zacznijmy od początku.
Znacie to uczucie, gdy nagle buty, w których chodziło się od lat, okazują się być ciut przyciasne?
Otóż moje buty uwierać zaczęły znacząco półtora roku temu, dlatego pewnego dnia, tuż po przebudzeniu, rzuciłam swoją pracę reżyserską i wyjechałam w podróż na poszukiwanie nowych butów – inspiracji do pisania i tworzenia nowej muzyki.
Odwiedziłam Japonię, Wietnam, pomieszkałam pół roku na Kubie i gdy moja głowa wystarczająco się nasyciła, dotarłam do Hiszpanii, w której pracuję teraz nad swoim muzycznym projektem.
Od tej pory lewituję w kubańskim jazzie, salsie, flamenco, brazylijskiej sambie, gram z muzykami z całego świata, będąc przy tym wierna swojemu ojczystemu językowi, w którym piszę piosenki i śpiewam. Co jeszcze robię? Tupię i klaszczę!
Chciałabym Wam o tym wszystkim opowiedzieć…
fot.: Julia Malinowska