Wszyscy będziemy youtuberami

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Epidemia dzień nasty. Postanowiłam napisać do moich znajomych, którzy kolokwialnie mówiąc „robią w jutubach” i zapytać się ich: czym nagrywają, jak montują i oczywiście, co zrobić, by sława, pieniądze i wielka kariera przyszły tak szybko, jak tylko jest to możliwe. Jestem bowiem jedynie biednym początkującym dziennikarzem i koronawirusa odczuwam głównie w kieszeni. Pomyślałam: mam lustrzankę, która z racji wiadomej sytuacji razem ze mną przeżywa kwarantannę. Lubię mówić, a zawsze to lepiej mówić do kogoś, niż do siebie, nawet jeśli ten ktoś znajduje się po drugiej stronie Internetu. Koleżanki i koledzy youtuberzy, dali mi zielone światło. Pobłogosławiona, lecz nadal w strachu, byłam już gotowa włączyć PLAY. W samotności człowiek ma różne pomysły. Niektóre, co gorsza wydają się mu oryginalne…

Nie możemy wychodzić z domu. Nie możemy się przemieszczać. Nie chodzimy do pracy. Nie chodzimy na uczelnie. Ze znajomymi rozmawiamy głównie przez różnego rodzaju komunikatory, ale nawet najlepsze Skype party nie zastąpi nam realnego kontaktu. Mamy jednak więcej czasu dla siebie: czytamy książki, oglądamy filmy, słuchamy muzyki. Robimy wszystko to, na co dotychczas nie mogliśmy sobie pozwolić z racji na obowiązki. Jednak opinią na temat przyswojonych w ostatnim czasie tekstów kultury nie mamy się z kim podzielić. Pustka. Żadnego krytycznego piwa lub opiniotwórczej kawusi. Sytuacja jest wyjątkowa i wybuchowa zarazem. Zwłaszcza, gdy dodamy do niej jeszcze finansowe problemy, z którymi przyszło się borykać niektórym z nas. Osoby pracujące w tak zwanej branży kreatywnej – te, które o etatach nie słyszały i pewnie nie usłyszą przez znaczną część swojego życia, samozatrudnieni – nie mogą liczyć na dotychczasowe przychody. Firmy wysyłają pracowników na przymusowe urlopy, przypisują im coraz mniej zleceń, odwołują kolejne projekty. W tej oto objętej kryzysem rzeczywistości w głowie znacznej części z nas pojawia się pytanie: co zrobić, by zarobić.

Zostanę youtuberem! Pomyślała ostatnio spora część społeczeństwa, a już na pewno większość moich internetowych znajomych. A jak nie youtuberem to chociaż instagramerem, ale takim z krwi i kości, z prawdziwego zdarzenia i niestety często z bożej łaski. Takim, który codzienne za pośrednictwem instastory dzieli się z followersami opinią o spektaklach oglądniętych online i odwiedzonych wirtualnie muzeach – żeby nie było, że leży do góry brzuchem, bo wiadomo: po pierwsze rozwój. Tak oto podyktowani głównie nudą i stagnacją moi przyjaciele z Internetu bombardują mnie swoimi nagłymi i spontanicznymi pomysłami. Zapraszają do polubienia nowych fanpage, subskrybowania kont. Zachęcają do lajkowania, komentowania i obserwowania. Prześcigają się w śmiesznościach i konkurują ze sobą w mądrościach. Naprawdę się cieszę, gdy widzę, że ktoś robi coś kreatywnego i inspirującego. Gdy jego pomysł wybija się ponad przeciętność i sprawia, że jest na czym oko lub ucho zawiesić. Mam jednak nieodparte wrażenie, że większość osób, które właśnie teraz zdecydowało się zadebiutować, w myślach miało jedynie: na przypale albo wcale. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że nieco zmęczony 2020 rokiem świat udźwignie na swoich barkach tak wielu influencerów/instagramerów/youtuberów/tiktokerów jednocześnie. 

Zniechęcona wirtualnym tłumem, który pcha się obecnie przez wąskie przejście do internetowej sławy, postanowiłam przesiedzieć i przeczekać męczące mnie natchnienie. Dziś się udało. Za ewentualne jutro z góry przepraszam. 

Reklama