Wszyscy jesteśmy kangurami

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Spotkałem się niedawno z kolegą, który jest muzykiem i robi po godzinach podcast. Zapytał mnie, czy powinien wspominać o pożarach w Australii. 

– Jeśli poruszasz tego typu tematy, to od razu robią z ciebie lewaka, fanatyka. A ja serio myślę o swoich dzieciakach, na jakiej planecie będą żyły w przyszłości – tłumaczył.

Wtedy też przypomniałem sobie rozmowę z kumpelą, która spytała, czy chciałbym mieć dzieci. Kiedy odpowiedziałem, że tak, ona zaczęła dopytywać,  czy nie boję się posyłać je na świat, który dąży do samozagłady? I w sumie miała rację, lecz nie o katastrofę ekologiczną tu chodzi, lecz o znacznie większą – ludzką.

W czasach, gdy jedni dopatrują się w australijskich pożarach kary za grzechy, inni zwykłego podpalenia, a kolejni po prostu konsekwencji zmian klimatycznych, ja zadaję sobie pytanie, czy w tym wszystkim nie zapomnieliśmy o gatunku pieszczotliwie zwanym homo sapiens (pieszczotliwie, bo to człowiek rozumny, a z rozumem u wielu z nas krucho)? Ostatnie dziesięć lat pokazało bowiem, że odgryźliśmy sobie tyłek, zostawiając jedną wielką dziurę (nie ma na czym siedzieć, cytując klasyka). Kiedy będąc szczeniakiem, ekscytowałem się kontem na myspace i faktem, że mogę popisać z kimś, kto mieszka po drugiej stronie globu, a na dodatek mieć w znajomych Timbalanda, nie przypuszczałem, że niedługo dosłownie staniemy się jedną wielką globalną wioską. Podobnie jak wtedy, gdy chodząc na wagary, czytałem CKM z nadzieją, że kiedyś zobaczę na jego rozkładówce którąś z ulubionych aktorek bądź piosenkarek.  Co potem?  Nie trzeba było już sięgać po pisemko – wystarczyło wejść na Insta i obczaić foty  domorosłych fotomodelek,  na YT, gdzie w klipach zdążyły się już rozebrać wszystkie ulubione gwiazdy oraz na Fejsa, gdzie każdy mógł napisać politykowi lub celebrycie, że jest (i tu sobie dorzućcie jakieś miłe słówko).  Na dodatek gwiazdą stał się kibel, mózgiem smartfon, przepuszczanie kobiet w drzwiach dziwactwem, a mówienie komplementów seksizmem. 

Stworzyliśmy sobie raj na ziemi. Raj dla samotników, którzy randek szukają na *inderze, a na baletach chcą się pokazać, a nie dobrze bawić. Japończycy, zamiast sypiać z żonami, przytulają się do manekinów, młodzi europejczycy zaczytują w podręcznikach do podrywu, a pozostali prowadzą zdrowy styl życia, wstrzykując sobie chemię w różne części ciała, by przyspieszyć działanie treningów. Jestem tolerancyjny, ale mam wrażenie, że  ostro nam odwaliło i przestaliśmy otaczać się wzajemnie opieką. Jesteśmy mistrzami w okazywaniu współczucia na portalach społecznościowych oraz  nawalaniu innych truizmami w stylu –  „liczy się serce” i „fałszywi przyjaciele są mi do życia potrzebni niczym dziwce majtki”.  Kiedy jednak przychodzi co do czego, to ta dziwka ma większą godność niż my wszyscy razem wzięci. Może nie opiekuje się pięcioma pieskami, nie chodzi na protesty wszelakie, nie prawi innym morałów i nie żyje, jak na pierwszą dziewicę RP przystało, ale pewnie zrobiła w swoim życiu szereg innych dobrych rzeczy, którymi się nie przechwalała publicznie. Najciemniej jest przecież pod latarnią. 

Kiedy 4 marca ubiegłego roku samobójstwo popełnił Keith Flint z The Prodigy, John Lydon (ex Pistolsi, Public Image Ltd), który był przyjacielem muzyka, wspomniał o samotności Keitha. Powiedział też ważne słowa o tym, że przestaliśmy się troszczyć o siebie. Depresja to sprytny gnój, który każdego roku zbiera ogromne żniwo. Może więc, zamiast udostępniać kolejny post z fake’owego konta o pomocy rodzinie x, zadzwoń do kumpla i zaproś go na piwo? Czasem jeden telefon, wypad na miasto bądź przybicie piątki mogą uratować życie. W najgorszym przypadku skończymy niczym ten osierocony kangur z filmiku, który krąży w sieci i nie będzie już komu czynić ziemi poddanej.

Reklama