Chciałbym pogadać z Coltrane’em

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Kilka tygodni temu wytwórnia Verve Label Group wydała “nowy” album Johna Coltrane’a. Pośmiertną kompilację nagrań łączy jeden wątek – zostały one zarejestrowane na potrzeby raczej mało rozchwytywanego filmu “Le chat dans le sac” (“Kot w worku”). Pochodzące z 1964 roku utwory są w dużej mierze wariacjami na temat poprzednich kompozycji ikony jazzu. Oczywiście brzmią wyśmienicie i ciężko się nimi nie zachwycić, lecz mnie ta płyta zainspirowała do refleksji dotyczącej osobowości wybitnego twórcy, a nie konkretnych dźwięków znajdujących się na krążku.

Wydaje mi się, że gdybym miał wybierać spośród wszystkich nieżyjących muzycznych legend, to właśnie z autorem “A Love Supreme” chciałbym przeprowadzić wywiad. Zapytałbym go przede wszystkim o jego niesamowite, frywolne podejście do procesu twórczego. Skąd brała się ta jego słynna artystyczna witalność, pozwalająca na karkołomne improwizacje (które ponoć strasznie irytowały Milesa Davisa), podnoszące poszczególne kompozycje do prawie metafizycznego poziomu? Oddałbym niemal wszystko, by się dowiedzieć.

Chętnie dowiedziałbym się też więcej o perfekcjonistycznej naturze Coltrane’a. Czy była ona spowodowana poczuciem specyficznej misji poszukiwania pomysłu idealnego, a może po prostu wynikała z niezdiagnozowanej chorobliwej obsesji? Istnieje nawet pewna anegdota, której prawdziwość mógłby potwierdzić tylko sam Mistrz. Otóż, według niektórych źródeł, kultowy saksofonista i flecista musiał przełożyć rozmowę z dziennikarzem na kolejny dzień, ponieważ przez całą dobę ćwiczył jeden utwór. Konwersacja z kimś posiadającym tak niesamowity etos pracy na pewno byłaby wielce fascynująca.

Ciekawi mnie też to, co Pan John powiedziałby członkom pewnego kościoła w San Francisco, którzy czczą go jako personifikację Boga. Tak, to nie żart. Naprawdę są ludzie traktujący ikonę jazzu, również jako boską istotę. Tę wyjątkowo osobliwą kwestię połączyłbym z wieloma religijnymi motywami przewijającymi się w dyskografii muzyka i pewnie zainicjowałbym spirytualny monolog artysty, od którego zrobiłoby mi się gorąco. Być może nawet sam uwierzyłbym w jego rzekomą świętość!

Intrygujący mógłby być również widok Coltrane’a czytającego wszystkie współczesne publikacje na swój temat. Setki recenzji, esejów oraz felietonów nazywających go najważniejszym muzykiem w historii jazzu, mogłyby go nieźle zaskoczyć. W końcu za życia często spotykał się z powszechnym niezrozumieniem krytyków oraz słuchaczy, nienadążających za oryginalnością wyprzedzającą dekady. Podstawiłbym mu więc te pisemne wyrazy zachwytu pod nos i zacząłbym uważnie obserwować reakcję. Co by to mogło być? Zadowolenie? Satysfakcja? A może zdziwienie?

Wreszcie, na koniec spytałbym o jego wyjątkowy, intensywny styl gry na instrumencie. Jak to się działo, że większość osobowości związanych z awangardą była nieustannie pogrążona w dźwiękowym chaosie, a Coltrane odnajdywał w nieułożonym strumieniu świadomości osobliwy rodzaj harmonii? Jego saksofon uderzał do głowy istną eksplozją przyspieszających tętno pomysłów, ale nigdy nie eksponował nieposkromionej furii charakterystycznej dla wielu innych przedstawicieli free jazzu. W jaki sposób utalentowany Amerykanin tak skutecznie łączył zwierzęcą dzikość ze spokojem mnicha?

Niestety muszę pogodzić się z tym, że wszystkie moje pytania pozostaną bez odpowiedzi. Tak więc, zamiast wyczerpującej rozmowy, pozostaje mi po prostu wielokrotne odtwarzanie utworów Mistrza. Całe szczęście, że to tak bardzo ekscytująca alternatywa.

Reklama