Olga Chajdas: Reżyser w procesie

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Rok po premierze filmu „Nina” rozmawiamy z reżyserką Olgą Chajdas – o fenomenie kobiecości, astrofizyce i styku filmu z literaturą.

 

Olga Chajdas to reżyserka. I kto jeszcze? Kim jesteś?

Pierwsza rzecz, która przychodzi mi do głowy, to „poznanianka”. Trochę abstrakcyjnie, bo z zaskoczenia, ale coraz bardziej czuję wagę korzeni.

 
Reklama

Miasto wolności. Za Tobą intensywnie pracujące lato?

Nie tylko lato, ale ostatnie dwa lata. Od czasu, kiedy na ekrany wszedł film „Nina”, dzieliłam czas pomiędzy wyjazdy, festiwale, jednocześnie realizowaliśmy serial „1983”, potem współpracowałam z Agnieszką Holland przy filmie „Obywatel Jones”, a ostatnio przy trzecim sezonie „Watahy”.  Mam wrażenie, że wakacji nie miałam od lat. To odkrycie: że człowiek się cieszy z przebywania w swojej przestrzeni po sześciu miesiącach w Bieszczadach. A, i sen. Tęskniłam za nim.

Mija rok od premiery „Niny”. Co widać z tego punktu, w którym się znajdujesz?

“Nina” wiele rzeczy w moim życiu zmieniła. Podczas jego realizacji  dojrzewałam z nim, bo droga do realizacji była długa. Teraz widzę, ile mi dała. Pokora jest dla mnie ważna, tym bardziej ten czas mnie w niej wyćwiczył. Okazało się, że reżyser ma może nie bardziej, ale równie intensywny czas po zrobieniu filmu, co w trakcie jego realizowania. Widzę też, że filmy pracują na przyszłość. Przygotowuję się do realizacji drugiego, którego bym pewnie tak szybko nie robiła, gdyby nie to, co się wydarzyło z „Niną”. Cieszę się, że miała taki oddźwięk, jednocześnie zależało mi, żeby jej wymowa nie była skandalem. Mam nadzieję, że przemawia walorem artystycznym i ludzkim, a nie burzy światopoglądy.

Jestem na świeżo po ponownej lekturze filmu, teraz ma dla mnie jeszcze głębszą wymowę w świetle tego, co się dzieje na polskich ulicach. Jak Ci dziś jest w tej atmosferze ataku na wszystko, co inne?

To dziwne i groźne. To, co się dzieje przy okazji wszelkich ruchów LGBT+, jest karygodne. Wszędzie na świecie mówi się o budowaniu wspólnego społeczeństwa. Mam wrażenie, że my cofamy się o jakieś pół wieku. Od lat powtarzaliśmy, że szerzenie nienawiści i mowy nienawiści może się skończyć źle. Nie mówię o ekstremum, jakim jest rozlew krwi, ale do tego zmierzamy. Najbardziej niebezpieczne jest przyzwolenie ze strony państwa na nietolerancję i nienawiść. Wszyscy widzieliśmy nagrania dzieci, które nieświadomie wykrzykują potworne, nienawistne hasła. Chyba jednak źle uczymy – reforma edukacji poszła nie w tym kierunku, co trzeba. Zamiast uczyć otwartości i tworzenia sobie przyjaznej przestrzeni do życia, psujemy dotychczasowe dokonania. To chyba najgorszy grzech, jaki możemy popełnić.

Wielką zmianą lat 90. w szkolnictwie miało być uwolnienie umysłów, ale zdaje się, że coś poszło nie tak.

Moja mama twierdzi, że już nie ma prawdziwych, powojennych belfrów – to słowo wypadło z języka. Miałam szczęście, że trafiłam na swojej drodze na nauczycieli, z którymi do tej pory mam kontakt. Mój fizyk w podstawówce zabierał nas do teatru – jaki nauczyciel pracuje teraz tak z dziećmi? Prawdziwi belfrzy gdzieś zaginęli pod nawałem zadań, nie mają możliwości pracy. Program nie pozwala zaszaleć i nauczać w inny niż sztampowy sposób.

Oby tak wyglądało szaleństwo ludzkości: wychodzenie do kina i teatru w czasie zajęć szkolnych.

To było fantastyczne, do tej pory to pamiętam. Wyjścia organizował nam nauczyciel fizyki, a nie polskiego.

Miałaś zostać astrofizykiem.

Przez niego właśnie.

I dostałaś się na astronomię.

Tak, ale musiałam podjąć decyzję, z którym indeksem idę dalej i zdecydowałam się na Filmówkę. Ale do tej pory zapraszam pana profesora na swoje premiery! Żadnej nie opuścił, więc chyba nie ma mi za złe decyzji.

Dlaczego reżyseria, a nie np. aktorstwo?

Bo niewyraźnie mówię. W mojej rodzinie nikt nie był związany z filmem. Bliskie jest mi kreowanie rzeczy od początku do końca i taką miałam wizję pracy reżysera.

Jak z dzisiejszej perspektywy definiujesz ten zawód?

To rzemiosło. Oczywiście element kreacji jest ważny, ale wysoko cenię rzemiosło, które mi się udało w tym czasie zdobyć. Dobrze, że „Nina” nie powstała dekadę temu, bo byłaby mniej świadomym filmem.

Jak dziś wyglądałaby „Nina” i jakie miałaby przesłanie? Bardziej gorzkie?

Nie. „Nina” zawsze miała uciekać od społecznych wyzwań, bo wydaje mi się, że to film dezaktualizuje. Ze scenarzystką Martą Konarzewską długo dyskutowałyśmy, na ile „Ninę”osadzać w konkretnym momencie politycznym. Zawsze się okazywało, że film traci na przesunięciu ciężaru tematycznego na politykę – to gubiło bohaterów. Przekaz filmu jest zgodny z naszymi przekonaniami: miłość jest najważniejsza i nie ma granic. Nie wymagało to szczególnego osadzenia i mówienia, że jest źle w środowisku LGBT. Zależało nam, żeby film pokazywał, jak może być.

Niezwykłe jest to, że film nie ocenia. Ponowna lektura filmu to uświadamia. Trudno wymienić techniki wizualne, dzięki którym to się udało, ale nie bez znaczenia jest sposób kadrowania i znaczące mastershoty.

Mastershoty uwielbiam, to mój konik. To miał być subiektywny film, zrealizowany ze skupieniem. Żelazna konsekwencja w opowiadaniu w tym pomogła, a dziś myślę, że opowiadanie tego filmu w inny sposób nie miałoby sensu. Podoba mi się, że mówisz o lekturze filmu jak książki. Zawsze mi się wydawało, że książki, które czytasz, mają tyle odbiorów i tyle powstaje z nich filmów, ile razy się je czyta. Jeśli mówisz, że powrót do filmu pozwolił na nowe odczytanie, to znaczy, że każdy może mieć swój film przy okazji nowego oglądania. Teraz już rzadko „Ninę” oglądam, ostatnio chyba w Moskwie – robię to ze względu na reakcję publiczności.

Jak zareagowała?

Nie wiadomo dlaczego nastawiłam się na najgorsze. Ludzie reagowali emocjonalnie, to był ciekawy i intymny odbiór, późniejsza rozmowa o filmie nie skręciła na tematy polityczne, raczej ogólnoludzkie.

Z odczytaniem i ponowną interpretacją „Niny” jest trochę jak z zakochaniem. W jednej osobie można się zakochać kilka razy, na nowo.

Zobaczyć piękno.

Można się więc zakochiwać ponad płciami, ponad podziałami, w czyimś mózgu, w czyjejś percepcji świata.

Na szczęście nadal mamy tę wolność.

Newsem z tegorocznego Cannes jest nowy projekt „Erotica 2022” – niezwykłe przedsięwzięcie kobiece. Opowiesz coś więcej o nim?

Kilka lat temu podczas imprezy spotkałyśmy się w gronie reżyserek i postanowiłyśmy zrobić jakiś film wspólnie. Czas przerwać erę boys clubu, który u nas panuje – mamy tyle fajnych dziewczyn reżyserów. To nasz najlepszy towar eksportowy. I choć w Polsce sporo kobiet realizuje swoje filmy, to nadal procentowo mniej niż faceci. Widać to po ilości filmów dofinansowanych przez PISF (kilkanaście procent wszystkich dofinansowanych). A i tak jesteśmy w lepszej sytuacji niż w Stanach, gdzie ten procent wynosi ok. 5.

Czyli jesteśmy świadkami przełomu.

Myślę, że bardziej ewolucji niż rewolucji, bo rzeczywiście wymagało to czasu. Wybitne twórczynie mówiły, że jeszcze niedawno musiały mimo pięknego CV i długiej listy filmów, które realizowały, za każdym razem udowadniać, że warto je zatrudnić i należy im się stawka proporcjonalna do doświadczenia, czyli normalna. Koncepcja „Erotica” wyrosła z chęci zrobienia czegoś wspólnie – nie tyle bez mężczyzn, nie jesteśmy wojującymi feministkami, ale w związku z coraz wyraźniejszym głosem kobiet. Wstępna koncepcja to zbliżony do erotyku film składający się z kilku części, zrealizowany przez kilka reżyserek: Kasię Adamik, Anię Kazejak, Anię Jadowską i mnie. Takie jest pierwotne założenie: 5 reżyserek i 5 pisarek. Postanowiłyśmy, że nie będziemy pracować ze scenarzystkami, czyli ludźmi zawodowo zajmującymi się filmem – chcemy wyjść od literatury, od stworzenia czegoś od początku. Naczelne hasło tej filmowej realizacji to „wolność” i jakie konsekwencje rodzi jej brak. Przesunięcie akcji w czasie do 2022 r. daje nam możliwość opowiadania historii z różnych perspektyw.

Mimo wspólnych założeń poszczególne  części składają się w jeden film, a nie pięć poprzedzielanych planszami nowelek. To jedna opowieść i wielogłosowa narracja. Jak widzisz, to kuszący projekt. Współpracuję z Gają Grzegorzewską.

Zasłynęła jako autorka kryminałów.

Nie wiem, czy czytałaś „Betonowy pałac”? Odjazdowa książka i z Gają poszłyśmy w totalny lot. Coś, czego nigdy nie robiłam – przekraczam swoje granice. Zawsze mi się wydawało, że jestem nudnym reżyserem dramatycznym, a tymczasem tu idziemy w stronę Tarantino!

Pojawiło się też inne gorące literackie nazwisko Olgi Tokarczuk.

W duecie z Anią Kazejak.

I Joanna Bator.

W duecie z Kasią Adamik. Jesteśmy jeszcze na etapie rozmów, może jesienią będzie można zdradzić więcej.

Kobieta w „Ninie” jawi się jako organizm ultradoskonały. Tu chodzi o połączenie siły grona kobiet.

To wielka energia. Przekonuję się o tym na co dzień, pogłębiam swoje poszukiwania lekturami – np. „Biegnąca z wilkami”. Przekaz o tajemnicy łączności kobiet z naturą przemyciłyśmy w „Ninie” na poziomie konstelacji matka-córka, córki-rodzina, coś plemiennego i stadnego. Dynamika relacji między kobietami jest czymś ciekawym i trudnym do opisania.

Zasada nieoznaczoności z fizyki mówi, że w każdym atomie jeden elektron jest niesparowany. „Nina” również opowiada o samotności. Kiedy stykamy się z ludźmi – to momenty duchowego ukojenia, ale jako gatunek jesteśmy dojmująco samotni.

To ciekawe, co mówisz, bo jak przejrzę w pamięci filmy, które realizowałam, to wszystkie w jakimś sensie tego tematu dotykają. Mój drugi film też o tym jest: o alienacji i próbie nazwania siebie w relacji z matką, ze światem, który inaczej na nas reaguje. Może mam potrzebę cały czas o tym opowiadać: próbie nazywania siebie wobec jakichś relacji, konstelacji, nazywanie siebie jako atomu.

Zdradzisz jeszcze coś więcej o twoim nowym filmie?

Roboczy tytuł to „Stale niestała”. Rzecz dzieje się pod koniec lat 80. w Trójmieście, czyli w czasie transformacji. Lubię szukać takich korelacji przestrzenno-narracyjnych. Bohaterka nowego filmu nie ma nic wspólnego z fermentem, który przenika Polskę. Jest wolną duszą, artystką, która może robić wszystko, ale też jest dwubiegunowa. Zaczyna śpiewać na trójmiejskiej alternatywnej scenie muzycznej, a przy tym rozpaczliwie próbuje zdefiniować relację z matką i odnaleźć w sobie wilczycę.

Gdzie szukałaś inspiracji?

Scenariusz powstaje dzięki spotkaniu. Kilka lat temu poznałam aktorkę Lenę Górę, z którą zaczęłyśmy myśleć o scenariuszu. To w jakimś stopniu historia inspirowana prawdziwymi wątkami. Wspólnie skupiamy się na macierzyństwie, relacjach z matkami i na tym, że w zasadzie nie widziałyśmy filmu, który by opisywał relację najtrudniejszą i najbardziej pierwotną, czyli relację matki i córki. Wracam więc w tym filmie do tematu plemienności – to był fundament tematyczny, a osadzenie akcji w Polsce okresu transformacji, w czasie dążenia do wolności, przekłada się na warstwę psychologicznej transformacji bohaterki.

Nie ma w polskich filmach ani nadreprezentacji mniejszości, ani wielu filmów o relacjach pierwotnych. Może lepiej w literaturze, ale raczej zagranicznej: „Gorzkie mleko” czy „Oby cię matka urodziła” Vedrany Rudan. Ten ostatni tytuł brzmi jak klątwa.

Ktoś kiedyś powiedział, że nikt cię nigdy nie skrzywdzi tak jak twoja matka. Kocham swoją mamę, ale ta relacja jest bardzo trudna. W tle jest i biologia, i świadomość. Zawsze to się kończy zderzeniem.
Jaką radę dałabyś dziś poszukującym swojej drogi?

Żeby nie iść na kompromisy. To jest najgorsze, co może spotkać artystę. O decyzjach, wyborach artystycznych nie może decydować większość – one muszą być nasze, integralne. I składać się na decyzje trudną – ale stanowiącą.

 

fot.: Michał Buddabar

Reklama