Nadzieja wcale nie umiera ostatnia

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Nadzieja umiera ostatnia? Nie powiedziałabym. Nadzieja się nie pojawiła, momentalnie przyszła rezygnacja, ból i niedowierzanie. Z jednej strony wiesz, że za chwilę nie będzie bliskiej ci osoby, z drugiej czujesz się, jak w jakimś kiepsko wyreżyserowanym filmie. Zaczynasz grać, jakoś tak nieudolnie. Oskara za tę rolę nie będzie.

A świat dookoła wciąż się spieszy. Dokąd? No właśnie do tego samego celu, do tej samej mety, tam gdzie brakuje słów, a milczenie jest wymowne jak cholera.

W dzieciństwie miałam koleżankę, której miała na imię Nadzieja. Po rosyjsku brzmi to tak: nadieżda. Jako mała dziewczynka byłam pewna, że kobiety z takim imieniem są co najmniej super-bohaterkami. Wszak, jedną z takich Nadziej była żona wodza rewolucji. Ale to akurat szczegół, być może nikomu nie potrzebny. Zwłaszcza teraz. Koleżanka Nadzieja była ładna, miła, miała pięknego blond kucyka i wykrochmalona kokardę. Nic więcej o niej nie zapamiętałam. Nadzieja stała się przezroczysta i zupełnie nijaka.

A teraz? Chciałabym, by nabrała chociaż rumieńców. By mogła udźwignąć mój ciężar, który usilnie próbuję zapakować do starej walizki. Zapakować i oddać do przechowania na centralnym, zapłacić słono za długo termin najmu boksu bagażowego. Najlepiej do końca świata. Być niewypłacalną z tego powodu. By nie musieć otwierać tej walizki, nigdy jej nie rozpakować. Wyjść spod ziemi w samym centrum warszawskiego wszechświata, uśmiechnąć się do ludzi, którzy mnie nawet nie zauważą, bo wciąż będą próbowali być „na topie” i „na tropie” lepszych zdarzeń. Przycupnąć pod wiecznie niewdzięcznym i zachwycającym Pałacem Kultury i Nauki, wizytówce nie z tego świata i poklepać zniszczoną ławkę tuż obok siebie, by nadzieja wreszcie się pojawiła i przysiadła nieopodal. Przydałaby się.

Reklama