Rafał Zawierucha: Wykreślam słowo “musisz”

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Trudno nie odnieść wrażenia, że dla Rafała Zawieruchy nie ma obecnie rzeczy niemożliwych. Udział w światowym kinie to nie tylko rola Romana Polańskiego w „Pewnego razu w… Hollywood”, zagrał też główną rolę w produkcji „The Soviet Sleep Experiment” Barry’ego Anderssona. Z amerykańskiej premiery filmu Quentina Tarantino przyjechał prosto na plan filmu Jacka Bławuta „Orzeł. Ostatni patrol”, a zaraz potem spotkał się z nami na dachu jednego z warszawskich wysokościowców, by podczas sesji zdjęciowej bez chwili wahania zawisnąć na krawędzi drapacza chmur. Ekipie nie zmroziło krwi w żyłach tylko dzięki uśmiechowi, jakim aktor podbija świat.

 

Spotykamy się krótko po amerykańskiej premierze filmu Quentina Tarantino, bije od ciebie blask, jakiś rodzaj energii, może też odwagi. Trzymając się jednym palcem poręczy i wisząc nad dachami miasta jesteś człowiekiem odważnym, grasz go, czy po prostu nie uznajesz w aktorstwie żadnych granic?

Granice sami sobie wystawiamy, sami je sobie budujemy. Nie komplikuję swojego życia ograniczeniami, bo po co – ono i tak jest już skomplikowane.

 
Reklama

Próbuję jakoś wytłumaczyć to, co zdarzyło się przed chwilą na planie sesji fotograficznej realizowanej przez Michała Buddabara…

Z tak genialnym fotografem musisz współpracować. Nie, nie musisz, tylko chcesz! À propos stawiania barier – wykreślam słowo „musisz”, bo ono ogranicza, wyrzucam „nie chcę”, „nie umiem”, „nie dam rady”. Samo „nie” też trzeba stawiać umiejętnie, trzeba umieć mówić „nie”, ale gdy się chce pójść dalej, należy mówić „tak” lub „dlaczego miałbym tego nie zrobić?”. W aktorstwie chodzi o granice we własnej głowie. Według mnie w tej pracy nie ma żadnego limitu. Wierzę, że prędzej czy później wszystko do mnie przyjdzie. Patrzę w niebo i myślę: to co się wydarzyło, już się odbyło, czekam na to, co ma nadejść. I to przychodzi.

Pamiętam, jak kiedyś wypowiedziałeś zupełnie bez zahamowań taką myśl, że w twoim życiu aktorskim wszystko jest możliwe, łącznie z otrzymaniem Oscara. Wówczas pomyślałam, że ta bujna fantazja to efekt spotkań z twórcami światowego kina, które odbywałeś prowadząc program „Europa filmowa” w Canal+ Discovery. Może to jednak immanentna cecha twojej osobowości marzyciela?

Marzenia pozwalają uświadomić sobie, że droga, którą pokonujesz, jest najważniejsza, cel zaś jest dalej. Ta zasada mi przyświeca. Nie potrafię iść do celu tylko po to, by go osiągnąć, ważniejsza jest dla mnie droga, lekcja z każdego kroku, jaki stawiam, to, co się przydarza w trakcie. Cudownie, jeśli uda mi się osiągnąć cel, jednak gdy porównuję cel i marzenie – a często te dwa pojęcia zestawiam ze sobą – to wolę marzenie. Ono też może być celem. Marzenie daje odwagę w podejmowaniu ryzyka, natomiast cel w swojej określoności jest według mnie zamykający. Mówię o życiu, a nie o roli. Przy budowaniu postaci musisz mieć cel, potrzebujesz określić, jakie są cele twojego bohatera w danej scenie – w kłótni czy miłości, potrzebujesz zadać kilka pytań, które cię zaprowadzą do celu. Nie mówię niczego nowego, czegoś, co nagle sam odkryłem i jestem przez to taki mądry. Tego mnie uczono w szkole, otrzymałem ten warsztat. Wpajano mi to też w życiu. Uwielbiam spotykać się z ludźmi, czasem wręcz za bardzo – bywa, że nie mogę wyjść z imprezy, bo tak lubię kontakt międzyludzki! Ale spotkanie z drugim człowiekiem wymaga niekiedy odwagi, a w tej odwadze kontaktu z ludźmi pomocne jest to, co zawsze mi powtarzano w domu – żeby szanować drugiego człowieka, żeby być z nim w relacji, uczciwej i na tyle fair, na ile się da. Wiadomo, potknięcia są nieuniknione, ja też popełniam błędy. Okazuje się, że czas naprawia również te błędy życiowe czy tzw. błędy młodości, które wydawały się nie do skorygowania. Reasumując: owszem, mogę o sobie powiedzieć, że jestem marzycielem i mam odwagę. Wolę mówić, że mam marzenie – by zagrać na przykład Jamesa Bonda, by popracować z Martinem Scorsese, by zrobić nowy film z Evą De Dominici, z Penelope Cruz czy Javierem Bardemem, by zagrać jeszcze raz z Leo DiCaprio czy Margot Robbie… Albo mieć prywatny odrzutowiec! To są moje marzenia, a przyjdzie to, co ma przyjść.

Przy produkcji programu „Europa filmowa” dotknąłeś wielkiego kina w rozmowach z jego twórcami, którzy jednak nie są bohaterami masowej wyobraźni. Bez nich nie byłoby niesamowitych dzieł filmowych.

Rozmawiałem z osobami, bez których nie byłoby „Lisbon Story”, „Gladiatora”, „Mission Impossible” czy „Dobrego roku” (był to właściciel winnicy, który się zgodził, żeby tam kręcono)…

Program niezwykły, ale też imponująca była twoja otwartość i ciekawość tego świata.

A to ciekawe, co powiedziałaś, to dobre. Chyba o to chodzi, żeby mieć ciekawość.

Oprócz niej, aby móc porozmawiać ze światowymi twórcami, trzeba znać język, który pozwoli porozumieć się na pewnym poziomie fachowości oraz bez kompleksów. [Rafał Zawierucha w „Europie filmowej” rozmawiał po angielsku i francusku – przyp. M.J.]

Trzeba mieć jaja!

Jesteś teraz dla mediów w Polsce nosicielem wrażeń z wielkiego świata, jakim jest Hollywood. Czujesz się w obowiązku opowiadać o nim, o gwiazdach, które tam spotkałeś, i swoich z nimi relacjach?

Czuję się w obowiązku, przede wszystkim wobec koleżanek, kolegów – ludzi filmu i teatru, wobec fanów, wobec tamtych ludzi także (są normalni, zwyczajni, przyjaźni, niewyniośli – tak ich odebrałem). Czuję się w obowiązku, by mówić o moich przeżyciach, zachęcony również przez przedstawicieli produkcji filmu Tarantino. Jest wspaniałą rzeczą, że doświadczyłem tego wszystkiego. Dobrze pamiętam, jak kręciliśmy „Pewnego razu w… Hollywood”, a teraz doszły kolejne przeżycia związane z premierą filmu i nie sposób się tym nie podzielić. Robię to nie dlatego, by podkreślić, że mnie się udało. Jestem zdania, że każdemu z nas może się tak powieść, jeżeli podchodzimy do swojego zawodu w pełni profesjonalnie oraz z pasją i miłością. Czuję się w obowiązku, by to wszystkim uświadamiać, zwłaszcza nam, młodym aktorom w Polsce, zwłaszcza teraz, kiedy tak często uwidacznia się wśród wykonujących ten zawód chęć pokazania się, zdobycia like’ów w mediach społecznościowych. To jest również potrzebne, bo tak się zmienia świat. Ja też nie mam problemu z tym, by odsłonić tam fragment swojego życia.

Bardzo intensywnie obsługujesz media społecznościowe?

Właśnie nie, dopiero zaczynam, dopiero się tego uczę, to dla mnie nowość i frajda. Wydaje mi się, że Zbigniew Zapasiewicz, który mnie uczył, gdyby żył dzisiaj, też by chciał poznać Instagram. Ostatnio Toni Basil [76-letnia amerykańska piosenkarka, aktorka, choreografka, tancerka i reżyserka – przyp. M.J.]uczy się prowadzić Instagram. Namawiam ją, żeby przyjechała do nas do Polski na warsztaty z młodymi tancerzami, chcącymi zgłębiać świadomość ciała, tak jak to robi Leszek Bzdyl, który mnie uczył. Zanim pojawił się wątek mediów społecznościowych, podkreśliłem, że warto świadomie myśleć o tym zawodzie. Warto myśleć przede wszystkim o widzu, bo dla niego wszystko robimy. To, co się wydarza na ekranie, na planie zdjęciowym, na scenie w teatrze, również w trakcie prób, to magia, którą dzielę się z widzem. Pasjonuje mnie to. Wczoraj wracałem z Tomkiem Ziętkiem z planu filmu Jacka Bławuta „Orzeł. Ostatni patrol” [film wojenny o ostatniej misji najsłynniejszego polskiego okrętu podwodnego ORP „Orzeł”, zdjęcia rozpoczęły się w tym roku w czerwcu, a premiera planowana jest na 2020 r. – przyp. M.J.] i rozmawialiśmy o naszej ciekawości, z jaką pracujemy, ciekawości tego, co się wydarzy w świecie, który buduje dla nas reżyser, scenograf, operator. Pracujemy nad tym, w jaki sposób możemy się w ten świat wpasować i w nim funkcjonować, jaką „incepcję” możemy wykonać. Fantastyczne jest według mnie to, co zrobił Leonardo DiCaprio w „Incepcji” [reż. Christopher Nolan, 2010 r. – przyp. M.J.]. Poruszony jestem też tym, jak zagrał Brad Pitt w „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona” [reż. David Fincher, 2008 r. – przyp. M.J. ], o czym mu zresztą powiedziałem będąc teraz w Kalifornii.

Po tym, jak Christopher Nolan, autor „Incepcji”, zrealizował „Dunkierkę”, łatwiej mi wierzyć, że Jacek Bławut też może zrobić, angażując jako autorkę zdjęć Jolantę Dylewską, dobry wojenny film fabularny…

Jacek długo o tym marzył, a jeżeli marzysz, żeby coś zrobić i to potem robisz, to to wychodzi! Jolanta Dylewska zrealizowała m.in. zdjęcia do „W ciemności” Agnieszki Holland…

…Jest wyśmienitym filmowcem. A Bławut to wybitny dokumentalista i reżyser.

Ma niezwykłe wyczucie kina, dokumentu i zdarzeń na planie, tego, co się wydarzy. Cudowne jest to, co robi,  a dla mnie praca z nim jest wspaniałą przygodą. Dla Jacka tekst jest tekstem, ale najważniejsze jest to, co może się wydarzyć poza nim.

 

Freestyler?

Zgadza się. Pierwszego dnia powiedział: „Zdjęcia, praca, cała reszta – wszystko świetnie. Ale jaka to przygoda!”. Robimy więc film o okręcie podwodnym „Orzeł”, trzydziestu facetów na pokładzie. W obsadzie obok Tomasza Ziętka i mnie – Tomasz Schuchardt, Antek Pawlicki, Filip Pławiak, Mateusz Kościukiewicz, Adam Woronowicz… Okręt zbudowany został w studiu – i tu ważna rzecz: scenografia jest wyśmienita! Muszę to powiedzieć, żebyście niedługo poszli do kin i obejrzeli ten film. Odważnie to robimy, wierzę, że wyjdzie dobrze.

A jak było na premierze „Pewnego razu w… Hollywood”?

To jeszcze do mnie nie dotarło. Wróciłem w czwartek rano, pojechałem od razu na plan zdjęciowy „Orła”, spędziłem tam cały dzień, dziś w nocy chwila snu, jest piątek, zrobiłem parę rzeczy, byłem na próbie, wsiadłem w mojego niebieskiego trabanta i przyjechałem tu do was, „żeby wisieć na barierce”. Zatem jest intensywnie. Film oglądałem też wcześniej w Cannes i to było zupełnie inne doświadczenie. Prestiżowy festiwal, owacja na stojąco przed projekcją i po niej… Niezapomniane przeżycie dla mnie, pójść czerwonym dywanem razem z innymi aktorami z obsady i spotkać się z tą ogromną rzeszą fanów, którzy na nas czekali.

Wyglądałeś bardzo stylowo.

Dzięki. Alain Delon też nie miał muchy.

Reżyser prosił, aby nie mówić za dużo o filmie, aby pozwolić każdemu przeżyć tę historię.

Zgadza się. Niezwykłe jest to, że Tarantino daje najlepszą z hollywoodzkich „potraw” tamtych lat, tworząc w swoim filmie jednocześnie genialną opowieść o tym, co się wydarzyło, o tym, co się mogło wydarzyć i o tym, co się nigdy nie wydarzyło. Mamy zatem trzy światy – więcej powiedzieć nie mogę. Za chwilę premiera, po niej będziemy mogli swobodnie rozmawiać.

Polska premiera 16 sierpnia.

Hollwyoodzka premiera była dla mnie magicznym doświadczeniem. Nie wiedziałem, jak ułoży się mój kalendarz i czy zdołam na nią polecieć. Nie planuję, zostawiam te sprawy górze – chcesz Boga rozśmieszyć, opowiedz mu o swych planach! Było trochę przygód, nie ma czasu, by o nich opowiadać, ale udało się, doleciałem. W dniu premiery zrobiłem jeszcze powitalne przyjęcie w mojej ulubionej knajpie Jones na Santa Monica Boulevard. Był poniedziałek, 22 lipca, na premierę pojechałem czarną limuzyną, podjechałem pod Chinese Theatre, a tam pełno ludzi czekających, by dotknąć Brada Pitta, Leo DiCaprio, Margot Robbie,  gdy tylko się pojawią.

To też święto kina, prawda?

Tak, przyszły również osoby, które w tym filmie nie grały, a chciały go zobaczyć: Pierce Brosnan, Britney Spears, Snoop Dogg. Co chwila wchodziły nowe gwiazdy, ludzie, którzy tam mieszkają, dla których to jest normlany świat. Wszedłem też ja z moją asystentką (bardzo mi tam pomogła i wciąż pomaga). Na czerwonym dywanie zawsze jest ktoś taki, kto przedstawia przybyłych – prasie, paparazzi, reporterom i fotoreporterom. Gdy wchodziła Margot czy Leo, trzeba było odgrodzić sektor dla potrzeb zdjęć. To trwało chwilę i później staliśmy razem, witaliśmy się i cieszyli, czuliśmy, że to pewne święto. Było to święto „rodziny Tarantino”…

…której jesteś członkiem.

Tak, jestem. Atmosfera była doprawdy rodzinna. Weszliśmy razem do kina, przywitaliśmy się ze wszystkimi, wzięliśmy popcorn, colę zero i usiedliśmy, by obejrzeć film. Ogromna sala! To też niezwykłe przeżycie, znaleźć się w tym teatrze, a byłem tam po raz pierwszy. Miałem ciarki, bo oto po tym, co wspólnie przeżyliśmy, film jest gotowy, zmontowany. Ciekaw byłem też zmian montażowych, jakie naniesiono po Cannes. Być na premierze z ludźmi, z którymi zagrałeś, przeżyć pokaz razem z reżyserem, który jest na scenie, z jednym z najsłynniejszych reżyserów, oglądać postać, którą stworzyłeś, czyli jednego z najwybitniejszych polskich reżyserów, Romana Polańskiego… to niesamowite!

Nie wiem, w jakim wymiarze film „Pewnego razu w… Hollywood” przedstawia całą opowieść, ale spytam, czy masz dość empatii i wyobraźni, aby stworzyć sobie w głowie historię Romana Polańskiego, wejść z nią do świata Quentina Tarantino i o tej rzeczywistości, przeżyciu tego człowieka, jego losie opowiadać?

W budowaniu postaci Romana Polańskiego najważniejsze były dla mnie lata spędzone przez niego w Hollywood, kiedy był mistrzem kina, reżyserem, u którego każdy chciał grać, osobą, którą każdy chciał być lub w czyjej otoczeniu chciał się znajdować. Przywiózł do Hollywood niezwykłą świeżość, pasję, magię – polską, w pełnym słowa znaczeniu – talent, a jednocześnie apetyt na wszystko, czego doświadczał. Miał apetyt na życie, jak mówili o nim jego przyjaciele. Kiedy wydarzyła się tragedia, jego tam nie było, z pomocą ambasady przyleciał na drugi dzień. [Roman Polański pracował wówczas w Londynie nad filmem, którego ostatecznie nie zrealizował, a w nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 r. banda Charlesa Mansona zamordowała w Beverly Hills jego żonę, Sharon Tate, będącą w zaawansowanej ciąży – przyp. M.J.]Po przybyciu przeżył szok. Nie wiem, ile trzeba mieć w sobie siły, by udźwignąć takie doświadczenie. Może pomogła mu świadomość, że ocalał z Holocaustu? Przeżył też jeszcze kilka innych granicznych sytuacji, o czym mówił wielokrotnie, chociażby w książce „Roman by Polański” – może z tych przejść czerpał przekonanie, że po coś żyje dalej? Tak sobie to wszystko tłumaczyłem. Pracując nad żyjącym bohaterem, skoncentrowałem się na wątku, kiedy on i Sharon – przepiękna młoda kobieta, aktorka, która spodziewa się za chwilę dziecka – żyją w Hollywood, są jego złotą parą, o której słychać wszędzie. W zwiastunach widać tę parę, graną przez nas z Margot Robbie, więc chyba tyle mogę powiedzieć, więcej nie chcę, bo coś mógłbym widzom odebrać. Gdy się ten wątek w filmie zobaczy, pewne rzeczy się zrozumie, również to, w czym Quentin jest magikiem i mistrzem – on pokazuje pewną legendę i świat oraz stwarza jakąś rzeczywistość. I to było dla mnie każdego dnia na planie magią, że wchodzę w inną, kreowaną przez niego rzeczywistość; nie wchodzę na plan zdjęciowy, a w jakąś bajkę. I w tej przestrzeni widziałem wysokiego, dużego faceta z kubkiem coli lub z fajką, którą palił ciągle między ujęciami, faceta, który siedzi za kamerą i mówi: „All right, action!”.

Rafał Zawierucha, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie, który za chwilę wsiądzie w niebieski trabant i odjedzie gdzieś w tę przestrzeń, na jaką spoglądamy teraz oboje z wysoka. Wiedziesz tu swoje życie i nie chcesz tego zmieniać?

Nie, chociaż marzy mi się, żeby się tam przenieść. Uwielbiam tamten świat, naprawdę czuję z nim jakiś rodzaj wibracji. Łatwo to sobie wyobrazić, bo zacząłem pracę na takim a nie innym planie, co doceniam i za co jestem – bardzo szczerze i bez żartów – wdzięczny, i Bogu, i produkcji, i moim nauczycielom, i moim rodzicom, i całej historii, którą mam za sobą. Wszystko, co się wydarzyło, prowadzi do tego, co mnie spotkało. Nie boję się marzyć o tym, co mnie jeszcze spotka. Za chwilę na ekrany wchodzi kolejny film, który kręciliśmy w Minneapolis – „The Soviet Sleep Experiment”.

Powiedz coś o nim, doszukałam się jedynie szczątkowych informacji.

To thriller, akcja dzieje się podczas drugiej wojny światowej, creepypasta, historia, która mogła się wydarzyć. Naukowcy badają na jeńcach gaz, który powoduje, że nie śpią przez 30 dni. Wczoraj otrzymałem mail od reżysera z informacją, że już we wrześniu lub w październiku film będzie zmontowany. Teraz oddają go do najlepszego studia efektów specjalnych w Hollywood, żeby go podrasować. Jest już zainteresowanie tym filmem wśród dużych producentów, więc trzymajmy kciuki, by było to coś ciekawego. Świetnie wspominam spotkanie z ekipą filmową, reżyserem Barrym Anderssonem, scenografem Cristem Ballasem oraz z aktorami: Evą De Dominici i Chrisem Kattanem, świetnym amerykańskim komikiem. Tu grupa była mniejsza, ale też działa się magia, czuło się chęć robienia filmu i miłość do kina. Tego doświadczyłem u Tarantino, a także u Andrzeja Barańskiego w „Księstwie”, u Andrzeja Wajdy w „Powidokach”, u Władysława Pasikowskiego w „Jacku Strongu” oraz pracując z Robertem Więckiewiczem w filmie „Najmro” [komedia i film akcji w reż. Mateusza Rakowicza, premiera w 2020 r. – przyp. M.J.].

Kilka lat temu skończyłeś szkołę teatralną. Robi wrażenie, jak niewiele czasu potrzebowałeś, by rozpostarły się twoje skrzydła. Być może główna rola w filmie „Księstwo” Andrzeja Barańskiego nie przyniosła ci sławy i uznania w wielkim świecie, ale według mnie to duża rzecz, zagrać u takiego twórcy.

To mój pierwszy film. Tam była pasja tworzenia kina. Autorem zdjęć był Jacek Petrycki.

Operator Krzysztofa Kieślowskiego.

W szkole teatralnej tego mnie uczono: nie jest ważne, by iść po sławę, po rozpoznawalność nazwiska. To przyjdzie. Przede wszystkim kocham to, co robię, zawsze tak było. Oczywiście uwielbiam moich fanów i jestem zachwycony, gdy na ekrany wchodzi nowy film z moim udziałem, teraz zwłaszcza, po takim „sukcesie Polaka, który zagrał u Tarantino”, ale podchodzę do tego normalnie. Ten zawód wymaga też ode mnie, by szanować widza i być elastycznym: kiedy trzeba, odmawiać, kiedy należy inaczej – odpowiadać „tak”.

Życzę ci Rafale ogromu przygód w kinie. Życzę ci również tego, by po latach twoi widzowie wracali do wcześniejszych ról, nawet małych, epizodycznych, tych z początku twojej drogi – chociażby w „Bogach” Łukasza Palkowskiego.

Niezapomniane spotkanie z Tomkiem Kotem, z którym zresztą spotkaliśmy się też w Hollywood.

Jego los aktorski jest również niesamowity! A ty masz chyba spore poparcie wśród kolegów z aktorskiej braci?

Mam, to jest piękne, bardzo to miłe. Zawsze mnie wspierali: Borys Szyc, Tomek Kot, Robert Więckiewicz i starsi koledzy, w teatrze i na planie filmowym. Tak samo Asia Kulig, z którą spędziliśmy wspaniały czas w Hollywood, gdy ona promowała „Zimną wojnę”. Jeżeli coś dajesz, to też coś dostajesz, co zasiejesz, to zbierzesz. Kiedy ludzie nie mogą sobie poradzić z zawiścią, trzeba dać im czas. Wiadomo, że jest czasem trudno i najprościej byłoby odpowiedzieć tą samą żółcią, ale może warto myśleć inaczej?

Bardzo ci dziękuję. Za rozmowę, spotkanie, energię, otwartość i całą twoją osobowość, której nam nie szczędziłeś.

Dzięki. Idziemy dalej.

 

fot.:  Michał Buddabar

Reklama