Krótkie pytania – długie odpowiedzi – Marika Krajniewska w rozmowie z Ivo Vuco

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Strach, który paraliżuje zdroworozsądkowość.

Sprawiedliwość w naszym kraju istnieje, owszem, ale wielu ludziom jest z nią nie po drodze. Prawda jest taka, że sprawiedliwość kończy się tam, gdzie zaczynają się pieniądze. Tak jest na każdej płaszczyźnie życia, w każdym jego aspekcie. – Ivo Vuco, pisarz, krytyk literacki, podróżnik. Ostatnio pojawiła się nakładem Wydawnictwa Dolnośląskiego książka jego autorstwa pt. Ofiary systemu. Sprawa Tomasza Komedy. O tym, czym jest i czy w ogóle jest sprawiedliwość, o byciu pisarzem śledczym, i o tym, i owym w rozmowie z Mariką Krajniewską w serii „krótkich pytań i długich odpowiedzi”.

 
Reklama

M.K.: Dlaczego akurat ta sprawa?

I.V.: Jak każdy pisarz jestem bacznym obserwatorem świata. Sprawa Tomasza Komendy wybuchła nagle i wszyscy mówili tylko o niesprawiedliwości systemu oraz milionowym odszkodowaniu dla niewinnie osadzonego. Jakby pieniądze te miałyby być antidotum na wszelkie zło, które w tej sprawie wydarzyło. Nikt jednak nie wspomniał słowem o odszkodowaniu dla rodziny ofiary. „Za co?”, zapyta ktoś, kto potrafi wczytać się jedynie w to, co pod nos podłożą mu media. Za to, że nie zaznali sprawiedliwości i spokoju przez dwadzieścia dwa lata, a winę za to ponosi ten sam system, który niesłusznie wsadził za kraty Komendę. W pewnej chwili stało się to tak bardzo irytujące, że postanowiłem zgłębić całą sprawę od samego początku aż do dzisiaj. Po to, aby zrozumieć, gdzie leży błąd i co powoduje, że sprawa Tomasza Komendy przesłania wszystkim sprawę Małgorzaty Kwiatkowskiej. Im więcej akt czytałem, im więcej poznawałem szczegółów, przeprowadziłem rozmów i zadawałem pytań, które zostawały bez odpowiedzi, tym bardziej byłem przerażony. Potwornością sprawców, nieudolnością systemu, skalą korupcji, malwersacji, układów, lenistwa i głupoty tych, którzy powinny byli tę sprawę załatwić raz, a porządnie już na samym początku. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie zgadzam się na to, jak funkcjonowały i nadal zresztą funkcjonują organy ścigania i wymiar sprawiedliwości. Postanowiłem przybliżyć całą sprawę od początku do końca szaremu Polakowi, który jedyne co wiedział na temat tej sprawy to to, że z więzienia wychodzi człowiek niesłusznie skazany, któremu postanowili pomóc jakiś dziennikarz i jakiś policjant, na pierwszy rzut oka nie mający w tym żadnego interesu. Ale proszę mi wierzyć, ta sprawa nie jest taka prosta, jak się wydaje. Znalazłem w niej drugie, a nawet trzecie dno. Główni sprawcy wciąż są na wolności i mają nadzieję, że ci, którym teraz postawiono zarzuty, pójdą do więzienia na długie lata tak, jak było to w przypadku Tomasza Komendy.

Jest w naszym państwie sprawiedliwość? Gdzie ją widzisz?

Sprawiedliwość w naszym kraju istnieje, owszem, ale wielu ludziom jest z nią nie po drodze. Prawda jest taka, że sprawiedliwość kończy się tam, gdzie zaczynają się pieniądze. Tak jest na każdej płaszczyźnie życia, w każdym jego aspekcie. Czasami trafiają się ludzie prawi i sprawiedliwi (i nie mają nic wspólnego z partią o podobnej nazwie), ale szybko są usuwani przez tych, którzy sprawiedliwość mają w głębokim poważaniu. A jest to zdecydowana większość. Walczyć z nimi, to jakby wejść w buty Don Kichota.

Czy warto rozgrzebywać to, co zamknięte? Tak ogólnie w życiu.

Jeśli chodzi o sprawę zbrodni w Miłoszycach, to nie było to rozgrzebywanie, bo sprawa nigdy nie została zagrzebana, jedynie zamieciona pod dywan. A tak ogólnie, w życiu? To zależy od wielu czynników: jaki jest tego cel, czemu to ma służyć, kto na tym skorzysta, a ilu będzie cierpieć. Wychodzę z założenia, że człowiekowi wolno wszystko tak długo, jak długo nie krzywdzi innych (czytaj: niewinnych). Czasami nawet wskazane jest rozgrzebanie czegoś, co uwiera. Choćby po to, żeby uwierać przestało. Najłatwiej jest wyprzeć i zapomnieć, udawać, że nic się nie stało, ale wydaje mi się, że wszystkie sprawy, zarówno małe, jak i te wielkie, powinny być załatwione, zanim zostaną zapomniane.

Z jakimi problemami zmaga się pisarz śledczy?

„Po co ci to?” – te zdanie słyszę najczęściej. I to jest największy problem – strach, który paraliżuje zdroworozsądkowość. Wszyscy się boją, od świadków, przez znajomych i rodzinę, po kolegów dziennikarzy i wydawcę. Każdy boi się czegoś innego – jedni zemsty, inni ośmieszenia, a jeszcze inni pozwów sądowych. Ale jednocześnie wszyscy oni chcą, abyś wykonał najlepszą robotę, na jaką cię stać. Zapominają jednak, że bez ryzyka i wsparcia, dziennikarz śledczy niczego nie wskóra. To jak u aktora – nawet najlepszy aktor nie pociągnie sztuki, jeśli w koło ma samych amatorów, grających na innym poziomie niż on. Poza tym są jeszcze ludzie zawistni, ale to temat rzeka. Kolejnym problemem jest nonszalancja wymiaru sprawiedliwości, który uważa, że dziennikarz śledczy to człowiek tworzący teorie spiskowe i nie należy brać na poważnie jego rewelacji. Jest jeszcze szykan ze strony ludzi blisko związanych ze sprawą, a wciąż piastujących intratne pozycje. Dziennikarz śledczy to taka drzazga w dupie tych, których się rozpracowuje. Trzeba jednak umieć rozróżnić dziennikarza śledczego od dziennikarza brukowego. My nie szukamy taniej sensacji, my staramy się wykonać ciężką, poważną i niezwykle ważną dla wielu ludzi pracę, dostając za to ochłapy. Ale granica jest cienka, bo gdybyśmy liczyli na to, że dziennikarstwo śledcze może być sposobem na dostatnie i wygodne życie, to z miejsca stalibyśmy się dziennikarzami brukowymi. A takich nie brakuje, zarówno w TVP, jak i w TVN. Tak samo w prasie prawicowej, jak i lewicowej. Wszędzie znajdziesz dziennikarskich hochsztaplerów, egoistycznych oszołomów i chytrych dorobkiewiczów. Ale są tam również tacy, którym zależy, którzy mają coś do powiedzenia, coś do zrobienia. Tacy, którzy znają znaczenie słowa „empatia”. Jednak tych drugich jest mniej i mają ciężej.

Czy znalazłeś odpowiedzi, których wcześniej nie było lub były, ale ktoś je skrzętnie zataił?

W sprawie zbrodni miłoszyckiej? Tak, znalazłem kilka odpowiedzi, ale jeszcze więcej szczegółów, które zostały pominięte, a które mogły doprowadzić do rozwiązania sprawy w pierwszych latach śledztwa. Nowojorski policjant powiedział mi kiedyś, że wynik śledztwa to suma szczegółów. Aż dziw bierze, że ktoś mógł pominąć je w sprawie zbrodni miłoszyckiej. Nie wiem, czy z premedytacją, czy z głupoty, lenistwa lub braku doświadczenia. Nie wiem. Fakt jest jednak taki, że ten cholerny system sprawiedliwości dał dupy po całości. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że dzisiaj „nowy system” powiela błędy „starego systemu”. Jak koń, który ma klapki na oczach i człapie bezmyślnie za innym koniem.

No to i ja się zapytam – po co to wszystko?

Dla ludzi, którzy nie tylko żyją strajkiem nauczycieli, aferą Amber Gold i  wojną na linii Tusk-Kaczyński. Są sprawy ważniejsze niż utrata pieniędzy przez zachłannych obywateli, skłonnych powierzyć własne oszczędności nawet diabłu, aby tylko się zarobić kilka złociszy więcej. Polacy to naród, który nie ma nic przeciwko okradaniu innych tak długo, jak sami nie zostanie okradziony. Są ludzie w tym kraju, których dotknęła prawdziwa niesprawiedliwość, jak choćby rodzina Kwiatkowskich nie mogących zaznać spokoju od dwudziestu dwóch lat. Okłamywanych, oszukiwanych, zwodzonych, pozostawionych bez pomocy psychologa, bez pomocy finansowej, a nawet bez wsparcia werbalnego, tak bardzo im potrzebnego przez te wszystkie lata.

Czym jest radość?

Radość to spokój tworzenia, to uśmiechnięta twarz ukochanej osoby, to małe rzeczy, które cieszą. Takie jak słońce zimą, deszcz w upalny dzień, kawa w miłym towarzystwie, przynajmniej godzina dziennie z dobrą książką, przyjaciele w potrzebie i góry. Góry, góry, góry…

Kto daje radość?

Każdy, kto cię szanuje, docenia i wspiera. Ale też adoptowane zwierzęta ze schroniska, człowiek, którego spotykasz w metrze, czytający twoją książkę, to sąsiad, który wpadnie na piwo i pogaduchy, i rodzina, która jest gotowa przyjść ci z pomocą zawsze i wszędzie. Ale prócz „kto”, jest jeszcze „co”. Jeśli potrafimy cieszyć się z małych rzeczy, to radość jest wszędzie i zawsze. Czasami tylko trzeba się natrudzić, aby ukrytą radość odkopać, ale zawsze warto się natrudzić. Zawsze.

Życie to?

Loteria. Taka na chybił trafił.

Co z tymi górami?

Dużo by gadać. Dobrze, że są. Jeśli powiem, że lubię góry, to tak, jakbym nic nie powiedział. Każdego roku ryzykuję w górach, aby poczuć ich wielkość. Góry to wolność. Mój brat mówi, że góry są jak powerbank dla iPhone’a, ładują na full, ale na krótko. Dlatego tak często w nie wracamy. Nasza mama dostaje gorączki na miesiąc przed naszym wypadem. Uważa, że powinniśmy się zająć czymś innym, znaleźć sobie inne hobby. Wtedy mój brat mówi: „Dobrze, mamo. Masz rację. Właśnie zapisałem się na kurs skoków spadochronowych”. Zawsze szukamy szlaków niedostępnych i trudnych. W górach jesteśmy wolni – wiem, to banał, ale tak właśnie jest. Kiedy podchodziłem pod Everest, byłem skrajnie wykończony, a mimo to przeżyłem najszczęśliwsze chwile w życiu. Trudno to opisać w kilku zdaniach, ale kiedy stajesz na szczycie ponad chmurami, a nawet kiedy człapiesz krok za krokiem przez chmury otulony, kiedy jest ciężko, bez sił, a głowa przestaje pracować, to w końcu osiągasz stan nirwany i wiesz, że tego było ci trzeba; że właśnie to jest ten strzał, który sprawia, że czujesz życie każdym milimetrem swego ciała.

Kim jest Ivo Vuco?

Pisarzem, krytykiem literackim, dziennikarzem, redaktorem… czyli nikim ważnym. Większość ludzi uważa, że to co robię trudno nazwać pracą, to raczej coś na pograniczu fanaberii i hobby. Nie wyprowadzam ich z błędu. Kocham ciszę i spokój, nie znoszą pozerstwa, lansu i prostactwa (nie mylić z wariactwem). Chyba dlatego właśnie wciąż się przeprowadzam. Z Zamościa do Nowego Jorku; z Nowego Jorku do Dublina; z Dublina do Warszawy… a teraz znów uciekam. Tym razem na wieś, gdzie ciszy i spokoju mam pod dostatkiem. Z drugiej zaś strony kocham wyzwania w myśl zasady: im gorzej, tym lepiej. Trudne przeprawy przez szczyty gór, pustynie, lodowce czy lasy. Zakrawa to o hedonizm, ale podszyty jednak cierpieniem i bólem… Oczywiście na własne życzenie. Lubuję się w czerwonym winie, pikantnych potrawach i pięknych powieściach. Pięknych nie znaczy nudnych, bo wachlarz piękna w literaturze zaczyna się od Bułhakowa, Dickensa i Dumasa, przez Jana Głuchowskiego, Mario Puzo i Virginię Andrews, aż po Borlika, Galińskiego i Krajniewską.

Plany na przyszłość.

Pracuję nad kilkoma projektami na raz. Kończę dopieszczać (po raz kolejny) „Stos spadających liści”, powieść na podstawie prawdziwych wydarzeń, które nigdy się nie wydarzyły (!) Tak, tak, nie ma w tym opisie żadnej pomyłki. Drugą książką, nad którą pracuję, to „Manuskrypt Wojnicza”, pierwsza część z serii o parze detektywów Lunie Darskiej i Alicji Korin. A poza tym kompletuję materiały do biografii Oscara Wilde’a. No i Hultaj Literacki, projekt, który zabiera mnóstwo czasu, ale daje jednocześnie niebywałą satysfakcję. Z założenia blog literacki, szybko stał się czymś więcej, pięcioosobową grupą krytyków literackich, którzy współpracują ze wszystkimi wydawnictwami w Polsce, wyszukując i recenzując najznamienitsze tytuły, promując pisarzy, których po prostu trzeba poznać i dając czytelnikom stronę, na której nie lansują się influenserzy z książką w tle. Dla nas ważny jest przekaz – pisząc o książkach, chcemy dawać obraz książek, a nie cycków, nóg, kubków z kawą, piesków otulonych kocem, czy innych podobnych banałów. Podchodzimy do naszej pracy z wielką powagą i profesjonalizmem. W hultaju literackim liczą się jedynie autorzy, ich książki i wydawnictwa.  To nie jest jednak praca, to frajda i sposób na obcowanie z większą ilością literatury. To wyzwanie i nauka.

A prywatnie?

A prywatnie niech zostanie prywatnie.

Reklama