Bułka z pieczarkami

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Był koniec 80 roku, moja pierwsza praca weekendowa, pawilon z hot-dogami na Emilii Plater. To była pierwsza lekcja życia – praca. Miałem z 14 lat i moją pierwszą styczność z ulicznym jedzeniem. To było prawdziwe życie. 

Mama Elżbieta, moja najważniejsza mentorka życiowa, miała swój pierwszy, rodem z Jugosławii, pawilon, w którym sprzedawaliśmy street food w wersji polskiej. To był początek lat 90, w najlepszym miejscu w Warszawie, bo przy Hybrydach w tzw. Pasażu Wiecha. Szałem stała się kanapka Submarine – włoska kanapka rodem z Ameryki. 100 osób w kolejce i szło wszystko… Szał… To było odważne, ale się opłaciło.

Kto w tym czasie jadł na ulicy? W sumie każdy, ale jedyne, co było dostępne, to hot-dogi i zapiekanki, a hitem była pizza z baru „Kaczorek” robiona na cieście gofrowym z cebulą, pieczarkami i serem. To był czas, kiedy prowadzenie biznesu gastro było wyjątkowo ciężkie – według zasady „z niczego coś”…

Teraz używamy pojęcia street food. Wcześniej to było po prostu jedzenie z „budy”, a mekką jedzenia ulicznego były bazary – to piękne czasy. Żurki, flaki, pyzy na bazarze Różyckiego wyciągane spod ścierki – do dziś pamiętam ich zapach i smak. Początek lat 90 to był dobry czas dla street foodu i jego rozwoju w Polsce, choć pewnie nikt się nad tym nie zastanawiał, bo taka po prostu była potrzeba – handel się rozwijał, a ludzie musieli coś jeść. Pamiętam autobus blaszany na Emilii Plater pod „Patykiem” – to był prawdziwy polski street food: golonka i kiełbasa, najlepsza w mieście, zwłaszcza w nocy.

Pierwszy wyjazd za zachodnią granicę i currywurst, potem Grecja i gyros, souvlaki – pełna egzotyka dla Polaka. Pamiętam jak dziś młodą dziewczynę, która przygotowywała najlepsze souvlaki, jakie jadłem w swoim życiu. Miała swoje stanowisko pracy na polu przy trasie i to było niesamowite, miało bardzo duży wpływ na to, jak potem rozwijałem swój biznes. Z ludźmi i dla ludzi, z otwartością i chęcią rozmowy i nawiązywania relacji. 

Ja w tym czasie zacząłem coraz więcej wyjeżdżać i poznawać kulturę street foodu od najlepszych – Turcja, Grecja, Węgry, Niemcy i Bałkany. Miałem dystans do restauracji głównie z powodów materialnych – chłopak z dalekiej polski jadałem przeważnie na ulicy, bo dzięki temu miałem możliwość poznania prawdziwego świata, tzw. real world. No i ciągnęło mnie do ludzi i ich różnorodności.Z każdej takiej podróży wracałem z głową nabitą pomysłami do działania – i tak jest do dziś. 

Każdy koncept, który otwieramy, opiera się na idei różnorodności i dotarciu do ludzi i dla ludzi. I to nakręca do działania – street food całe życie za mną chodził. Bo to formuła otwarta i dostępna w zasadzie dla każdego i na tym opieram cały swój biznes – na różnorodności i dostępności.

To początek historii, która ma swój ciąg dalszy. Zapraszam do czytania.

 

tekst: Marcin Wachowicz

 

Reklama