Metalowy lek na całe zło – Sunn O))) – Life Metal recenzja

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Muzyka, jaką wykonuje zespół Sunn O))) od zawsze kojarzyła się przede wszystkim z mrokiem. Zresztą nie bez powodu, bo słynna formacja w latach dziewięćdziesiątych stworzyła swoją własną, unikalną estetykę interpretującą na nowo tzw. drone metal, czyli gatunek oparty na fuzji ciężkich, gitarowych brzmień z klaustrofobiczną awangardą. Ich dotychczasowe dokonania uzasadnione powtarzającymi się w nieskończoność riffami, przygniatały słuchacza czarną jak smoła atmosferą. Albumy amerykańskiej grupy w dużej mierze eksplorowały najciemniejsze zakamarki ludzkiej psychiki poprzez transowe brzmienie przypominające najbardziej złowieszcze zaklęcia czarnej magii.

Tymczasem, mamy rok 2019 i formacja wydaje “Life Metal” – płytę wciąż silnie zakorzenioną w minimalizmie, lecz różniącą się dość mocno od swoich poprzedników. Wygląda na to, że muzycy w końcu wygrali walkę z dręczącymi ich przez dekady demonami. Choć brzmienie wciąż jest potężne, to nie znajdziemy tu charakterystycznego dla nich fatalizmu. Eksperymentalni twórcy już nie flirtują ze śmiercią, a skupili się bardziej na gloryfikacji życia. Wywołujący ciarki nihilizm został zastąpiony manifestacją godnej podziwu witalności.

Najświeższe dzieło zaskakuje przede wszystkim klarownością. Dzięki współpracy ze Steve’em Albinim, udało się stworzyć najlepiej wyprodukowaną pozycję w dyskografii. O ile wcześniejsze projekty odznaczały się garażowym brudem, tak w tym przypadku mamy do czynienia z krystalicznie czystymi riffami powalającymi na kolana ponadczasowym wdziękiem. Ponadto, głośna ściana dźwięku nie sprowadza do parteru, a raczej motywuje do stawienia czoła rzeczywistości. Utwory-giganty (każdy trwa grubo ponad dziesięć minut) wyrażają zupełną akceptację świata, wraz z jego konstruktywnym i destrukcyjnym potencjałem. Zanurzając się w tej estetyce całkowicie, możemy poczuć się wolni niczym bohaterowie “Easy Ridera”.

Hipnotyzująca forma, wzmocniona przez pojawiające się gdzieniegdzie chóralne wokale, przywodzi na myśl prastare rytuały. Autorzy cofają nas do prehistorii muzyki, przypominając o korzeniach. To nie jest zwykła płyta metalowa oparta na sprawdzonych wagnerowskich strukturach. Nie jest to także typowy album Sunn O))) zapętlający w nieskończoność przerażające dźwięki mające prowadzić odbiorcę prosto w szpony nieszczęścia. Repetycja ma tu właściwości wręcz medytacyjne. Przechodząc na jaśniejszą stronę mocy, twórcy jednocześnie porzucili banalne rekwizyty kina grozy i postanowili zapewnić słuchaczom nieporównywalne z niczym innym, wręcz metafizyczne doświadczenie.

Przesterowane gitary na “Life Metal” nie kłują w uszy, nie wywołują dyskomfortu, ani też nie wzbudzają stanów lękowych. Kiedyś mistrzowie drone’u burzyli zastany porządek, a obecnie budują przestrzeń pozwalającą na wzięcie głębokiego oddechu. Otulając kojącym hałasem wszystko dookoła, pozwalają słuchaczowi dryfować kilka tysięcy metrów ponad Ziemią, zwiedzając krainę absolutnego spokoju. Ta podróż do najgłębszych zakątków podświadomości poprawia stan mentalnej higieny równie skutecznie, jak wizyta w klasztorze Shaolin.

Najprzystępniejsze dzieło grupy jest tym samym najbardziej wartościowe. “Life Metal” przez prawie siedemdziesiąt minut zmusza do całkowitego zignorowania świata zewnętrznego i skupienia się tylko na wspaniałym dźwiękowym krajobrazie. Minimalizm utworów motywuje wnikliwą obserwację każdego pojedynczego akordu oraz oczekiwanie na kolejne sekundy. Nikt nie potrafi tak skutecznie stopniować napięcia jak Sunn O))).

Wydanie tego krążka symbolizuje znaczące zmiany w twórczości tych artystów. Stephen oraz Greg przestali forsować fatalistyczne pomysły i zamienili ponurą filozofię na pozytywny przekaz. Nowa estetyka nie dość, że jest ciekawsza formalnie (ponieważ odrzuca dekoracje drugoligowego horroru) to na dodatek dostarcza odbiorcy oręż do codziennych zmagań z rzeczywistością. Drone metal nareszcie dojrzał.

Reklama